
t.I/III_Konstytucja Odrodzenia
Konstytcja Odrodzenia
Tom I z cyklu „Słowa i Ziemia”
Autor: Michał Różycki
CZĘŚĆ I – PRZEBUDZENIE
Ząb. Wieś [położona w Polsce] wyżej niż wszystkie inne. Nie tylko geograficznie – ale duchowo. Wśród szumu świerków, trzasku drewna i milczeniem majestatu Tatr, życie płynęło, jak strumień górski – czyste, chłodne, czasem rwące, azaliż zawsze wracające do korzeni.
W restauracji „U Bernatki” dzień zaczynał się jak modlitwa.
Bernadetta — wdowa, matka bliźniąt, gospodyni i właścicielka karczmy — krzątała się od świtu. Zapach świeżego chleba z czarnuszką mieszał się z rosołem. Jej ojciec, schorowany senior z góralską duszą, siedział przy stole, słuchając starego radia.
— Tato, zjesz kaszę? Robiona z sercem, jak za dawnych czasów — zapytała Bernadetta, ocierając czoło.
— Za dawnych czasów to wolność była święta. Dziś się wszystko kupuje — mruknął starzec.
Piotr, jej partner — były żołnierz i elektryk, góral z krwi i kości — właśnie schodził z piętra z zeszytem pod pachą i kubkiem czarnej kawy w dłoni. Miał dwóch dorosłych synów, wnuki i serce, które nadal chciało walczyć — tym razem nie z bronią, a Słowem, bo przecież miał o co walczyć.
— Dziś znów próbowałem opisać, czym jest Ojczyzna — westchnął, siadając przy piecu. — Ale każde słowo za małe…
Bernadetta postawiła przed nim talerz zupy.
— Ojczyzna to nie definicja, Piotrze. To smak. Jak ten barszcz. Jak zapach drewna.
— Albo ciężar ramion dziadka, co dźwigał worek żołnierski przez śniegi — dodał z czułym uśmiechem.
W tym domu mówiono o Polsce jak o kimś bliskim. Jak o matce, która nie zawsze była sprawiedliwa, ale zawsze była święta.
Tego dnia po południu ruszyli wspólnie na pagórek nad Zębem. Droga była stroma, ale znajoma. Gdy doszli do szczytu, widok zatkał im dech w piersiach. Giewont lśnił w zachodzącym słońcu. Śpiący Rycerz wyłaniał się z granitu jak pamięć z dna duszy.
— Patrz tam. Giewont… Kamienny strażnik. — Piotr mówił cicho. — Mówili, że tam śpią rycerze. Ale ja… ja wiem, że się już budzą.
Bernadetta przykucnęła przy źdźble dzikiej mięty, zerwała je i pocierała w palcach.
— W moim Staszku coś drga. W Julii błyszczy wiara. Może… to ich dusze?
Obok nich stanęła Małgorzata, przyjaciółka, kobieta z przeszłością dziennikarską, która porzuciła wielkie media dla prawdy z serca.
Kobiety odsunęły się na bok. Stały blisko siebie, ramię w ramię. Giewont czuwał.
— Bernatko… jeśli oni wracają… to musimy ich przyjąć — powiedziała Małgorzata, patrząc w niebo.
— Pakt, zawiązujemy zmowę? — zapytała Bernadetta.
— Pakt. Umowa ma następujące brzmienie: Urodzimy przyszłość. Śpiący niech będą naszymi przebudzonymi dzieci. Ojczyzna potrzebuje Przebudzonych Rycerzy.
Ich dłonie splotły się w ścisłym, cichym przymierzu. Słońce osiadło na ich czole, jak błogosławieństwo.
Tymczasem, w Chochołowie — Darek i Michał, synowie Piotra, pracowali w warsztacie. Jedni z tych, którzy nie gadali — tylko robili. Mieli działalność hydrauliczną, rodziny, dzieci, kredyty i przemyślenia, o których nie mówi się głośno, ale które bolą.
— Ojciec siedzi w karczmie, coś tam drukuje, gada o konstytucji… — mruknął Darek, zdejmując rękawicę.
— Lepiej, że robi to tam, niż jakby znowu koparką groby kopał — zaśmiał się Michał. — A może… może ma rację?
— Jak nasze dzieci dorosną… chciałbym, żeby żyły w kraju, który ich nie okłamuje — powiedział Darek, spoglądając na syna bawiącego się rurkami jak klockami.
W tych słowach zawierało się wszystko, co miało przyjść.
W tym samym czasie, daleko od Zębu — gdzieś na pograniczu dwóch państw — pierwsze rakiety przecinały niebo. W mediach brzmiał suchy komunikat o „atakach wstępnych” i „eskalacji”. Nikt jeszcze nie wiedział, co to znaczy. Ale wszyscy czuli, że coś się przestawia w tektonice świata.
W domu Bernadetty radio podało tylko krótką wzmiankę. Ojciec uniósł głowę znad kubka:
— Znowu dzieci będą ginąć za cudze mapy… — powiedział cicho.
Bernadetta patrzyła w okno.
A Giewont… nic nie mówił. Ale każdy jego kamień drżał jakby już wiedział, że historia zaraz znów pęknie, polcą krew i łzy i ludzkie dusze.
Część II – Opór i Nadzieja
W karczmie „U Bernatki” drewno trzeszczało w piecu, a powietrze pachniało ziołami i dobrą myślą. Zwykłe wnętrze przyjęło funkcję niecodzienną — stało się narodowym ośrodkiem legislacyjnym. Na stole, gdzie kiedyś stawiano zupę i grule, dziś leżały laptopy, mapy i manuskrypty z odręcznymi poprawkami artykułów. Ściana pokryta była arkuszami z logiem: Odrodzeni.pl..
Piotr, Stefan, Bernadetta, Małgorzata, Julia, Tomasz, Ania i inni spotkali się na pierwszej roboczej sesji redakcyjnej Rady Społecznej — zwanej żartobliwie Perłami.
Julia wpięła pendrive’a, podniosła głowę:
— Komentarz pod artykułem 12: „Wolność sumienia to nie przywilej, to gleba, z której wyrasta wspólnota.” Przysłał go chłopak z Tarnowa. Ma 17 lat. Ponad 4 tysiące like’ów.
Piotr skinął głową.
— Tarnów… tam była kiedyś drukarnia, co robiła ulotki w podziemiu. Dziś robi artykuły konstytucyjne. Historia kołem się nie toczy. Historia tańczy walca.
Ania wysunęła tablet, stukając palcem.
— Co trzy miesiące zbieramy się tu na żywo. Redagujemy. Przeglądamy komentarze. Odpowiadamy ludziom. Konsultujemy wszystko przez portal. Każda zmiana zapisu przechodzi przez nas, a potem wraca do nich — obywateli. Taka demokracja to plats du jour.
— I działa — dodał Tomasz, poprawiając okulary. — Ludzie są dumni, że piszą coś większego niż post na Facebooku. Że zapisują nie tylko myśli, ale swoje prawo.
Stefan stał przy oknie, popijając yerbę.
— To nie jest tylko legislacja. To liturgia. A my jesteśmy jej kantorami. — Redagujemy nie państwo. Redagujemy sumienie narodowe.
Po chwili Bernadetta odebrała telefon.
— Tak. Karczma. Ząb. Grupa Odrodzeni.pl. Jasne, proszę zapisać: najbliższe spotkanie we Wrocławiu. Tak, w amfiteatrze. Prowadzą Julia i Stefan. Będziemy. Dziękujemy za zaproszenie.
Odkładając słuchawkę, uśmiechnęła się:
— Ludzie sami nas zapraszają. Organizują. Gotują bigos. Rozstawiają krzesła. Zapraszają znajomych. Dla nich to nie wykład. To… święto.
Tego samego dnia, w klasie Szkoły Narodowej im. Śpiących Rycerzy, dzieci siedziały przy świecach. Sytuacja geopolityczna świata stawała się napięta. Rakiety wystrzelone tysiące kilometrów stąd przypomniały, że wolność nigdy nie jest dana na zawsze. Julia prowadziła cichą lekcję refleksji.
— Dziś dwa państwa zaczęły się ostrzeliwać. Nikt nie wie, co będzie jutro. Ale wiecie co? Wiemy jedno: to, co my budujemy tu, jest ratunkiem. Nie tylko dla Polski.
Mały chłopiec uniósł rękę.
— Pani Julio… to znaczy, że będzie wojna?
Julia nie odpowiedziała od razu. Usiadła z nim na podłodze.
— Nie wiem. Ale wiem, że każda wojna zaczyna się, gdy brakuje słów. A my uczymy się mówić. I słuchać. Rozmawiać, tzn. prowadzić prawdziwy dialog, wymieniając się z szacunkiem swoim myślami, i odczuciami, w pełni zrozumienia. I bez oczekwiań.
Dziewczynka z długim warkoczem wstała i powiedziała cicho:
— Mój dziadek mówił, że ludzie się biją, jak nie znają słów. My piszemy słowa. Musi to wystarczy, bo piszemy z sercem.
Chłopiec o twarzy z piegami spojrzał w okno:
— Jeśli nie jesteśmy prorokami… to może jesteśmy dziećmi proroków?
W klasie zapanowała cisza.
Wieczorem, na tarasie karczmy, Piotr i Stefan patrzyli na ciemniejące niebo. Daleko na wschodzie poblask jakby od wybuchów — nie były to gwiazdy.
— Dziś rano widziałem nagranie z miasta, którego już nie ma. Kolejna eksplozja. Kolejna granica, która przestała znaczyć cokolwiek — powiedział Stefan.
— A my tu kleimy konstytucję jakby nic… — westchnął.
Piotr milczał chwilę, a potem odpowiedział.
— Nie dla spokoju to robimy. Ale by nie zgubić człowieczeństwa, jak cisza pęknie.
Stefan uniósł głowę.
— A dzieci? Co im powiemy, gdy zapytają: czy te słowa nas uratują?
Piotr położył mu dłoń na ramieniu.
— Nie. Ale jeśli dziś ich nie wypowiemy — nikt nie zostanie, by je zapisać jutro.
W oddali zagrzmiało.
Ale w karczmie „U Bernatki” ogień pieca wciąż płonął.
Część III – ZWYCIĘSTWO
W dzień głosowania Ząb zastał skąpany w światłości. Słońce wspięło się wysoko, jakby samo chciało ogłosić: „To nie jest zwykła niedziela. To niedziela wolności.”
Plac przed kościołem wypełnił się po brzegi. Kobiety w chustach, chłopcy w góralskich portkach, młodzież z własnoręcznie wykonanymi transparentami: „Państwo to my”, „Głosuję, bo pamiętam”, „Prawo z ludu, nie z biura”. Kapela grała „Rotę”, ale wolniej, w skupieniu, jakby z modlitwą.
Julia i Stasek prowadzili transmisję na żywo. Małgorzata rozdawała dzieciom chorągiewki. Stefan krążył z mikrofonem.
Bernadetta i Piotr stali z tyłu, spleceni dłońmi, nie mówiąc nic — bo co można było powiedzieć, gdy Ojczyzna miała właśnie otworzyć oczy?
Stefan podniósł dłoń. Mikrofon wibrował cicho.
— Drodzy Rodacy… dziś nie wybieramy partii. Nie wybieramy rządzących. Dziś wybieramy siebie.
Wszyscy zamilkli.
— To my jesteśmy konstytucją. Nasze dzieci. Nasze matki. Nasze wspomnienia i rana, której nie chcemy już dziedziczyć.
W tej chwili głośnik zawarczał. Głos z Komisji Referendalnej niósł się jak dźwięk z trąby w bitwie pod Grunwaldem.
— „Wynik: TAK – 67,3%. Najwięcej głosów w Podhalu: 87,5%. Frekwencja rekordowa.”
Tłum najpierw zamarł. A potem… eksplodował. Łzy, okrzyki, śmiech i hymn. Matki padały sobie w ramiona, dzieci ściskały kartki z preambułą, dziadkowie wznosili dłonie w niebo.
Bernadetta przytuliła się do Piotra. Nic nie mówili. Nie trzeba było.
Wieczorem w karczmie odbyła się uczta zwycięstwa.
Kapela grała „Szumi jawor”. Ania i Tomasz stali przy stole z bochenkami chleba, ozdobionymi flagami z papieru. Opowiadali z zapałem:
— Drukowaliśmy te artykuły nocami. Mąką je przesypywaliśmy, jakby to były relikwie. — mówiła Ania z ogniem w oczach.
— Pakowaliśmy je do bochenków. A babcia myślała, że to tylko kartki na rachunki. — dodał Tomasz z uśmiechem.
Piotr, z kieliszkiem nalewki w dłoni, wstał i spojrzał na nich z dumą:
— To była najświętsza mąka Trzeciej Rzeczypospolitej. Z takiego chleba rodzą się narody.
Śmiech. Brawa. I ciche łzy.
Na ścianie wisi mapa Polski — pokryta notatkami, czerwonymi sznurkami, głosami ludzi. A pod nią: tablica „Komentarze tygodnia – Edycja III, Odrodzeni.pl”. Hasło: „Państwo nie jest nad nami – jest nami, w nas.”
Następnego dnia, o świcie, Piotr wyruszył sam — w stronę Giewontu. W kieszeni miał drewniany krzyżyk. Dzień był cichy, chłodny. Wiatr niósł echo. Kamienie trzeszczały pod stopami.
Na szczycie ukląkł.
— Stwórco… spraw, by ta ziemia… ta Ojczyzna… nie była już więcej okupowana — ani przez cudze armie, ani przez własną obojętność.
Wyjął krzyżyk jerozolismski. Położył go na skale.
— Tu, gdzie moi przodkowie orali, a ich kości odpoczywają pod świerkiem… przysięgam: nie oddam jej nikomu.
Giewont milczał. Ale słońce odbiło się w granicie jak odpowiedź: Słyszę cię.
Tymczasem świat płonął. Konflikt między dwoma państwami zaczął eskalować. Rakiety leciały nad kolejnymi terytoriami. W mediach roiło się od map, analiz, lęku. Granice się przemieszczały. Sojusze kruszyły.
Lecz w Polsce… ktoś właśnie podpisał swoją konstytucję.
Nie z karabinem. Z dłońmi.
A dzieci w Zębie narysowały flagę. Na niej napis: „To my jesteśmy obroną.”
Część IV – PO ODRODZENIU
W świetlistej auli Szkoły Narodowej im. Śpiących Rycerzy dzieci siedziały w półokręgu. Z boku stała Julia, z uśmiechem, ale w oczach miała powagę pokolenia, które zna cenę zwycięstwa. Na ścianie mapa Polski — ręcznie malowana, opleciona girlandą z cytatów.
— Dziś nie będzie zwykłej lekcji — powiedziała. — Dziś zrozumiemy, że konstytucja to nie dokument. To dom. A jak się o dom nie dba… to zarasta pokrzywami.
Mała dziewczynka podniosła rękę.
— Proszę pani, a kto napisał, że Polska to Matka Żywicielka?
— Pani Maria z Brodnicy. Ma 81 lat. Powiedziała, że Polska ją wykarmiła mlekiem i łzami. I że do dziś czuje ją w dłoniach.
Chłopiec z portretami bohaterów na plecaku westchnął:
— To znaczy, że każdy z nas może coś dodać?
— Nie tylko może. Ma obowiązek. Ale piękny obowiązek — odpowiedziała Julia.
Do sali wszedł Stefan. Stanął prosto, spojrzał na dzieci jak generał na nową armię — ale bez rozkazów, tylko z wiarą.
— Stańcie równo, moje dziateczki,
bo dziś nie będzie bajki.
Dziś powiem wam, co Polska znaczy,
gdy serce bije z łaski.
— Konstytucja to nie kodeks, to nie są tylko litery. To ślubowanie naszych dziadów, co szli przez śniegi i zawieje.
— To jest wasza – nie ich własność! Wasza – do bronienia i głaskania. To obowiązek i przyjemność, praca i śpiew, radość i rana.
— Polska – to Matka Żywicielka! Nie sklep, nie bank, nie rynek zbrojeń. To ziemia, co pachnie korzeniem, i dom, co nie zamyka się w progach.
Dzieci zamarły. A potem — eksplodowały oklaski.
W ich oczach błyszczało coś więcej niż rozumienie. Błyszczała siła.
Wieczorem, Bernadetta i Małgorzata siedziały w ogrodzie, każda z niemowlęciem na rękach. Dzieci spały spokojnie, jakby czuły, że przyszły na ziemię, która jest już gotowa je przyjąć.
— Moje serce mówi, że w tej małej dziewczynce — jest dusza kogoś starego, kogoś, kto już raz stał na barykadzie — wyszeptała Bernadetta.
— A mój Jaś… on patrzy jakby już znał świat. Jakby wrócił — odpowiedziała Małgorzata.
Piotr i Stefan wracali z drewutni z naręczami drewna.
— Kiedy patrzę na te dzieci — powiedział Piotr — wiem, że wszystko, co napisaliśmy, nie było teorią. To było zaproszenie. Do nich.
Karczma znów zamieniła się w redakcyjne centrum. Ekrany, komentarze, dzwoniące telefony. Raz na kwartał zbierała się komisja Grupy Wsparcia dla Odrodzeni.pl, by analizować głosy z kraju. Pod każdym artykułem — tysiące wpisów. System wyświetlał procent poparcia, propozycje zmian, pytania dzieci, które wstawiały rysunki zamiast zdań.
— Komentarz z Lublina: „Wolność słowa musi zaczynać się w domu — przy stole, gdy słucha się nawet głupot dzieci” — przeczytała Julia.
— A komentarz z Osiedla we Wrocławiu: „Prawo bez emocji jest jak ziemia bez deszczu” — dodał Tomasz.
— Redagujemy nie ustawę. Redagujemy wspólnotę — podsumowała Bernadetta.
Pół roku później wyruszyli w trasę. Pierwszy przystanek: mazurska wieś. Rozwieszony baner: „Spotkanie z Perłami Odrodzenia”. Scena z palet, zadaszenie z plandek, zupa dla stu osób. Tłum.
— Dziękujemy, że jesteście. Mamy dom kultury i klasę z rzutnikiem, możecie zostać na noc — powiedziała młoda kobieta z dzieckiem na ręku.
Na scenie wystąpili po kolei. Piotr mówił o kręgosłupie moralnym. Julia — o dzieciach i demokracji. Stefan — o prawie jako śpiewie ludu.
Ktoś płakał. Ktoś notował. A potem wszyscy wstali i odśpiewali wspólnie nową preambułę.
Nie było polityków. Było serce.
Epilog. Giewont nocą.
Na szczycie — chłopiec z latarką. Siedzi. Obok niego jego dziadek. Obaj milczą. A potem chłopiec mówi:
— Dziadku… myślisz, że rycerze jeszcze śpią?
— Nie. Oni już wrócili. W tobie.
I tak kończy się — a właściwie zaczyna — ta opowieść.
Bo Ojczyzna pisze się każdego dnia. Komentarzem. Sercem. Dzieckiem. I światłem na skałach.
KONIEC TOMU 1-go
C.D.N.
